Niepodległość, 1983, Numer 18-19

Turkuć Podjadek - Żydzi, ubowcy i... polityka

 
  Jeśli ktoś w Polsce chce „załatwić” przeciwnika bądź konkurenta politycznego, używa nader prostego sposobu: w „wielkim zaufaniu” mówi do kilku napotkanych osób ocierających się o opozycję: „Wiesz właśnie dowiedziałem się z pewnego źródła, że X jest podobno: agentem, Żydem, manipulowanym przez UB, inspirowany, namierzany przez UB” itd. Wybór jest dość szeroki i uzupełniony przyjacielska radą by z wymienioną osobą nie kontaktować się, a najlepiej na jej widok od razu uciekać. Metody takie stosują nie tylko komuniści wobec samych siebie (”Czy wiesz, że podobno Jaruzelski jest Żydem?”), a policja w stosunku do opozycji (”X to nasz człowiek, Y to przecież Żyd!”), ale co gorsza rozpanoszyły się one na dobre wśród samej opozycji.

Tradycja sięga roku 1979 i sporów między KORem a KPNem. Nie przybrały one nigdy charakteru polemiki politycznej, a jedynie formę plotkowania, tak popularną w światku salonowo opozycyjnym. Prowadziło to do coraz większego zamykania się obu środowisk we własnych okopach.

Zaczęło się od zarzutów przeciwko L. Moczulskiemu, iż pozwolił w 1968 roku by w „Stolicy” ukazywały się antysemickie artykuły z jego podpisem. Sugerowano też, że w owym czasie pozostawał w taktycznym sojuszu z Moczarem. Na argumenty, że minęło 10 lat i Moczulski się zmienił, nie reagowano, choć wśród członków i sympatyków Ruchu Korowskiego aż roiło się od budowniczych Polski Ludowej, dzięki poparciu których komunizm zapuścił głębokie korzenie nad Wisłą. W stosunku do nich argument, że od czasów stalinowskich zmienili się, przejrzeli, zrozumieli, odeszli itp., zachowywał wartość. Z pamiętnika L. Tyrmanda jasno wynika, że polska inteligencja poparła agenturalną władzę nie dlatego, że zaczadziała od marksizmu ale z prozaicznej chęci uwicia sobie ciepłego gniazdka u boku tejże. Gdy awans społeczny stał się faktem, mogła już sobie w 1956 roku pozwolić na zerwanie i wystąpić w roli oszukanej przez Czerwonego miłośniczki demokracji.

Stalinowską przeszłość bez skrupułów wykorzystał L. Moczulski zarzucając konkurencji skryty komunizm i rezygnację z walki o niepodległość, zapominając przy tym w dziwny sposób, że sam przystał do komunistów po 1956 roku. Posługiwanie się symbolami narodowymi i silne podkreślanie narodowego charakteru walki z komunizmem rodziło z kolei zarzuty prawicowości i nacjonalizmu. Komunizm w Polsce budowała jednak nie prawica tylko lewica i ona jest odpowiedzialna za nasze obecne cierpienia. Demokratyczna prawica, podobnie jak demokratyczna lewica, nie jest niczym złym z naszego centrowo – umiarkowanego punktu widzenia.(1) Zagrożenia stwarzają dopiero antydemokratyczne ruchy tak prawicowe jak lewicowe.

Najpoważniejszym jednak zarzutem, a raczej oszczerstwem, było masowo kolportowane w Warszawie poufne ostrzeżenie przed L. Moczulskim jako agentem SB. Co ostrożniejsi mówili wprawdzie: „Jeśli chodzi o Moczulskiego, to nie wiem, ale ten jego współpracownik X, na pewno jest agentem, lepiej więc trzymać się z daleka bo są sterowani”.

W tym momencie jakakolwiek dyskusja stawała się niemożliwa. Reakcja L. Moczulskiego przybrała charakter irracjonalny; zaczął widzieć przyczynę owych oskarżeń w sporym udziale procentowym Polaków żydowskiego pochodzenia w kierownictwie Ruchu Korowskiego. Słabości koncepcyjne i programowe KOR – u upatrywał nie w nacisku sowieckiego sposobu myślenia lecz w pochodzeniu (genetyce) politycznej konkurencji. To z jednej strony przyciągało do Moczulskiego elementy antysemicko – narodowe, z drugiej zaś rodziło słuszne zarzuty o endecki antysemityzm i przekreślało KPN w oczach elity intelektualnej, zwłaszcza tej części, która posiadała najlepsze kontakty na Zachodzie dzięki pomarcowej (po Marcu 1968 r.) emigracji politycznej.

Obrzucano się zatem wyzwiskami ku uciesze komunistów i policjantów. A jakie były konsekwencje polityczne? Otóż nie rozwinęła się dyskusja polityczna. Przepraszam, dyskutowali: Moczulski ze swą żoną, a Kuroń z Michnikiem. Jednak wymiana tych samych myśli nie jest ścieraniem się programów politycznych. W latach 70 – tych stracono szansę wypracowanie koncepcji polskiej polityki niepodległościowej. Gdyby bowiem udało się wypracować koncepcję pośrednią między tezami głoszonymi przez KPN i KOR, dziś nie musielibyśmy startować od punktu zerowego. Przypomnijmy co głosił L. Moczulski.

Podstawowe twierdzenie sprowadzało się do tezy, że bez niepodległości nie można przeprowadzić żadnych reform, zatem najpierw trzeba ja wywalczyć, a dopiero później o wszystkim zadecyduje Zgromadzenie Narodowe wybrane w wolnych wyborach. Takie hasło było jednak zbyt abstrakcyjne i nie mobilizowało społeczeństwa. Przeciwnie KOR, stawiając konkretne choć małe cele: zwolnienie więźniów, przestrzeganie przepisów prawa, założenie WZZ, potrafił zaktywizować dość szeroką grupę ludzi. Swej polityki „małych kroków” nie traktował jednak instrumentalnie (jedynie jako sposób mobilizowania społeczeństwa do realizowania poważniejszych celów). Kuroń twierdził, że należy krok po kroku ograniczać dziedziny życia podporządkowane komunistom. Taktyka ta, którą błędnie potraktowano jako cel, sprawdzała się do 13 grudnia by zawieść w momencie decydującym.

KPN wysuwał, zwłaszcza w okresie „Solidarności”, hasła chwytliwe dla mało wyrobionych politycznie mas. Jednak ich realizacja była niemożliwa lub nic nie dała, np. pomysł by m. in. dzięki nałożeniu podatku za przynależność do PZPR rozwiązać problem mieszkaniowy. Konfederacji chodziło w tym wypadku o szybkie zdobycie popularności tanim kosztem.

Moczulski otwarcie głosił, że ustrój komunistyczny trzeba obalić. Miał tego dokonać Polski System Polityczny przejmując władzę w momencie załamania się struktur okupacyjnych. Ów PSP to po prostu zespół partii niepodległościowych. Skoro jednak te nie pojawiły się, Moczulski postanowił sam je stworzyć powołując KPN, czyli władze Konfederacji (owego PSP) składającej się z partii politycznych, które miały dopiero powstać.

KOR wypowiadał się przeciwko zakładaniu partii /l. mnoga/ i działalności politycznej. Uważano bowiem, że hasło działań społecznych będzie bardziej przemawiało do ludzi. Konsekwencje tego błędu (ograniczania się do działań społecznych i protestu moralnego) ponosimy do dziś. Przytoczmy przykładowo słowa Dawida Warszawskiego z KOS, który wypowiadając się przecież przeciwko walce o kompromis z Czerwonym pisze:

„ ... zmuszeni jesteśmy lawirować między daremną ugodą, a nieosiągalnym obecnie zwycięstwem. Zwiększanie obszaru naszej własnej podmiotowości czyli terenu działań społecznych (podkr. „N”), na które władza nie ma wpływu”. Nasuwa się od razu pytanie: dlaczego „działań społecznych”, a nie politycznych? Oto jak trudno jest przezwyciężyć w sobie bagaż korowskich błędów!

Kuroń uważał, że społeczeństwo winno zorganizować się w ruchy społeczne. Nie w instytucje polityczne: partie, własne państwo, lecz w bezkształtne, spontaniczne, wiecznie aktywne ruchy społeczne. Celem opozycji miało być organizowanie ruchów społecznych oraz dążenie do nadania im dojrzałości i trwałości. Przedwojenna koncepcja „Solidarności” i wojenna „Społeczeństwa Podziemnego” wywodziły się z tego programu, czy też sposobu myślenia.

Według założycieli KPN wszelkie kompromisy z komunistami były szkodliwe. Michnik natomiast pisał o części działaczy partyjnych jako pragmatykach, a więc potencjalnych partnerach społeczeństwa, z którymi można zawierać kompromisy. A. Michnik miał nieszczęście bardzo szybko doczekać się realizacji swych koncepcji politycznych. Kompromis z pragmatykami (Rakowski i reszta) zawarto i teraz w jego konsekwencji znany opozycjonista znalazł się tam, gdzie rok wcześniej zamknięto „prawicowca”, „nacjonalistę”, „antysemitę” i „agenta – prowokatora” – Leszka Moczulskiego.

Aby nie zostać posądzonym o stronniczość, zacytujmy co na ten temat pisze solidarnościowe (tzn. „dobre”, gdyż noszące nadruk „Solidarność Zwycięży”) „Słowo Podziemne”:

„Działania KOR – u cechował realizm, umiejętność dostrzegania konkretnych spraw, które można załatwić. Organizacja ta nie opracowała natomiast nigdy programu politycznego i nawet nie usiłowała (podkr. „N”) go stworzyć. KPN ograniczał się do kreślenia perspektywicznych programów, świadomie uchylając się od angażowania w sprawy bieżące. Konfederacja według określenia Leszka Moczulskiego, celowo nie wysunęła się na pierwszą linię maszerując „pół kroku za czołówką”. Związek (tj. „S” – przyp. „N”) ... nie miał /natomiast/ czasu na wypracowanie i realizowanie w praktyce twórczej „SYNTEZY” (podkr. „N”), tzn. metodami KOR – u należało mobilizować masy, by je użyć do realizacji celów postawionych przez KPN. Tak się jednak nie stało z wyżej wymienionej przyczyny. Masy wprawdzie zmobilizowano, powstała „S”, lecz nie postawiono przed nią żadnego programu politycznego. Po okresie działań pozorowanych (symbolicznych – patrz „N” 17) nastąpiła więc demobilizacja i uderzenie komunistów. Znany sowietolog francuski Alain Besançon tak charakteryzuje wybór, wobec którego stanęli działacze „S” w okresie odnowy:

/Były dwie drogi/ „Pierwsza polegała na publicznym oświadczeniu, że socjalizm nie istnieje, jego ideologia jest jałowa, a władza bezprawna. Taka droga wystawiałaby Polaków na duże ryzyko. Istniały jednak pewne szanse, że zadając przeciwnikowi cios w serce, ogłaszając publicznie, że król jest nagi – uda się nim zachwiać. Jeśli nie, uwolniono by przynajmniej ludzi od ciężaru kłamstwa, które im się klei do skóry i przywrócono by godność i prawdę. Inna droga, ta którą w rzeczywistości wybrano, polegała na praktycznym poszerzeniu obszaru wolności społeczeństwa. Dokonano rewolucji nie nazywając jej po imieniu, w nadziei, że poddanie zmasowanemu naciskowi państwo, diamatu (dialektycznego materializmu, tj. państwo marksistowskie – przyp. „N”) zrezygnuje ze swej wszechwładzy. Jednak przyznanie państwu diamatu choćby cienia tytułu do nazywania się socjalistycznym, wystawia nas na walkę fałszywymi nabojami. Domagając się uparcie dialogu z władzami, zaczyna się koniec końców żywić nadzieję, że uda się skłonić partię komunistyczną do utożsamienia się z dobrem narodu polskiego. Doszedłszy do punktu, w którym poprzez nieustanny „dialog” nadało się przeciwnikowi znamiona prawomocnego istnienia, pozostaje tylko skapitulować i ratować życie, kiedy okazuje się on silniejszy i postanawia skończyć z tą zabawą”. (2) (Tyg. Maz. 48).

Nie trzeba przekonywać, że o opowiedzeniu się za drugą możliwością zdecydowało bezkrytyczne przyjęcie koncepcji politycznych KOR – u.

Nie pisalibyśmy o tym wszystkim, gdyby nie wystąpienie niepokojących objawów tej samej choroby umysłowej u politycznie prymitywnych i nie potrafiących wyrzec się politycznego monopolu konspiratorów. Szerzące się po stolicy „wiarygodne informacje” podające, że „N” jest siedziba agentów, którzy nią sterują, wskazują, iż solidarnościowy kontrwywiad znacznie się „poprawił” od czasu jak prowokator UB Miastowski robił co chciał z MRKRSem, nie spotkawszy się nawet z cieniem podejrzenia. Następnie zaś otrzymał nawet od RKW „list żelazny”, w którym odżegnywano się od oszczerstw rzucanych niesprawiedliwie na tak zasłużonego (niestety dla UB) działacza.

„Fakt dużego nakładu budzi szczególne podejrzenia” – stwierdza pewien wysoko kontaktujący się konspirator. I słusznie. Wyjaśnijmy więc, że to towarzysz Rakowski z Urbanem odstąpili nam swój prywatny przydział papieru.

Liczne grono konspiratorów twierdzi, że dotychczasowy (tfu, tfu, tfu na psa urok) brak wpadek wskazuje na ochronę policji jaką się od dawna cieszymy. Drukujcie i Wy, Drodzy Koledzy w Pałacu Mostowskich (siedziba policji w Warszawie), to też nic Wam się nie stanie.

Nie możemy się natomiast zgodzić z zarzutem, że krytykowanie przez nas „S”, TKK i Wałęsy wskazuje na mocny sojusz z UB. Podziemie bowiem w obecnej formie jest całkowicie nieszkodliwe dla władzy i może z dotychczasowym „powodzeniem” trwać jeszcze przez 200 lat. My po prostu nie chcemy, żeby nam wnukowie przynosili ze szkoły konspiracyjne gazetki, w których będziemy musieli czytać: „My wnukowie pierwszych członków TKK, zgodnie z tradycją dziadków, wzywamy do masowych manifestacji w dniu 1 Maja roku 2045, celem udowodnienia, że „S” żyje i będzie żyła. Zmusimy w ten sposób władze do trudnego lecz wciąż możliwego kompromisu!” Nie chcemy też słyszeć w Wolnej Europie:

„Ja, Lech III, wierny ideałom mego Wielkiego Dziada, wzywam władze po raz 998 do podjęcia rozmów, nie ma bowiem takich spraw, których by Polak nie mógł załatwić z Polakiem. Jednocześnie zapewniam, że w dniu 1 Maja będę z robotnikami (w domyśle – duchem)”.

Lech zapomniał, że być może Polak z Polakiem się kiedyś dogadają ale Polak z polskim Sowietem – nigdy!

Przyjrzyjmy się jednak poważniejszym oskarżeniom. Oto wysoko postawiony działacz Podziemnej „S” każe nam ustnie przekazać: „Macie rację ale społeczeństwo jeszcze nie dojrzało do poglądów jakie głosicie, a więc teraz nie czas na nie.

Jest to oczywisty dowód, że bolszewizm głęboko zapuścił korzenie w głowie mówiącego. U podstaw bowiem doktryny komunistycznej legł leninowski podział ludzi na politycznie dojrzałych i świadomych – awangardę i bezwolne masy, którymi można i należy kierować, gdyż same są politycznie nie dojrzałe, a awangarda będzie wiedziała lepiej, gdzie je zaprowadzić.

Otóż my nie uznajemy żadnych podziałów na poglądy i koncepcje dla politycznie dojrzałych i programy dla nieokrzesanych i nieuświadomionych. Przedstawiamy otwarcie nasze koncepcje w formie jawnej i nieokrojonej naszym Czytelnikom. Mają oni szansę opowiedzenia się za lub przeciw nam, bez ryzyka, że rzeczywiste programy skrywamy w zanadrzu (dla „dojrzałych”) i opublikujemy je za 100 lat lub po zdobyciu władzy.

Współczesna Polska jest polityczna pustynią: brak jest nie tylko tradycji ale również świadomości politycznej, tj. rozumienia tego czym jest polityka i jaką ma dla nas wartość (nie zaś opowiadania się za jakimś określonym kierunkiem politycznym).

Tym bardziej więc społeczeństwo musi wiedzieć „do czego ma dorosnąć”, mówiąc językiem polemisty. A jeżeli dziś tylko nieliczni będą gotowi zrobić z nami „od razu dwa kroki do przodu”, to naszym zadaniem jest ich wyłuskać i zjednoczyć. Pozostali jednak muszą wiedzieć na czym owe „dwa kroki” polegają; jutro lub za kilka lat przyjdą ci, którzy są dziś gotowi „posunąć się tylko o pół kroku”. Nie będziemy dla nich stać w miejscu i ukrywać części poglądów, bądź wypisywać wypracowania na temat „trudnego acz koniecznego kompromisu”, jak to przez półtora roku robiła prawie cała prasa konspiracyjna, gdyż ludzie o kompromisie chcieli czytać, a przywódcy tylko o kompromisie umieli myśleć.

Wybitny działacz podziemia zaszczycił nas takim oto wyznaniem:
- Obalacie kolejne mity ale nie dajecie nic w zamian!
- Ależ staramy się stworzyć własną partię i przekonujemy o konieczności stworzenia w podziemiu struktur politycznych!
- No to jak Wam się uda stworzyć coś nowego, to się do Was przyłączę!

Nie wątpimy, że jeżeli nam się uda, to wiele osób się do nas przyłączy. Kurczowe trzymanie się struktur bądź samej nazwy „S” miało sens przed wojną o tyle, że kto miał w swoich rękach kierownictwo Związku, ten mógł postawić na nogi cały kraj dla realizacji swego programu. Obecnie jednak możliwość wykorzystania „S” np. do wywalczenia niepodległości jest iluzją, gdyż sama „S” po pierwsze się do tego nie nadaje, a po drugie sama jest FIKCJĄ! Ponadto nam chodzi nie tylko o niepodległość, ale o zbudowanie nowej tradycji politycznej, niezbędnej dla sprawnego funkcjonowania w przyszłości systemu demokratycznego. Innymi słowy, pierwszy warunek niepodległości widzimy w przygotowaniu do świadomego politycznego działania na rzecz Niepodległego Państwa Polskiego.

Inny, również wybitny konspirator, odważnie stwierdza:
- Macie rację, że „S” to wydrążony pień, że nie ma żadnej koncepcji do zaofiarowania społeczeństwu, ale ja tego nie napiszę, nie jestem taki głupi !

I tu trzeba przyznać rozmówcy rację polityczną. Po co bowiem będzie się narażał pisaniem prawdy, obalaniem mitów itp. Niech to zrobi „N” zbierając przy okazji różne oskarżenia. A gdy już dokona się cała ta praca świadomościowa, gdy grunt będzie przygotowany, będzie można rzucić te same hasła, uzyskując oprócz sławy wiernego bojownika idei „S”, dodatkowo miano mądrego i przewidującego polityka niepodległościowego.

Jeśli nie czekamy aż wszyscy przekonają się sami, że okres „S” jest już zamknięty, tylko otwarcie o tym piszemy, to dlatego, że bardziej interesują nas zmiany polityczne i walka o niepodległość niż nasza własna, organizacyjno – partyjna kariera w podziemiu.

Rzecz charakterystyczna, że przytoczone i podobne zarzuty pojawiają się wyłącznie w rozmowach prywatnych. Widocznie polemiści uważają, że jawnie i na piśmie przedstawić ich nie wypada (i mają rację), wobec czego wolą milczeć, udawać, że problemy sporne nie istnieją, że sama „N” nie istnieje, zgodnie ze starą wschodnią i komunistyczną wiarą w nieistnienie rzeczy nie nazwanych (4).

Wniosek jest jeden: w obliczu zbliżającej się wojny i zmian geopolitycznych Polacy są nie tylko koncepcyjnie i organizacyjnie zagubieni oraz bezbronni ale również niezdolni do podjęcia dyskusji między sobą. Widocznie znów będzie aktualna wypowiedź Piłsudskiego z dnia 22 sierpnia 1914 r.: „Żołnierze! Wśród powszechnej bierności naszego społeczeństwa wypadki dziejowe zaskoczyły Polaków, zostawiając ich bez możliwości jednolitego i silnego postępowania (rozkaz dzienny skierowany do I Kompanii Kadrowej). Teraz jednak sytuacja polityczna panująca w Polsce jest o wiele gorsza niż w 1914 roku.

Pod dyktando gen. Kiszczaka spisał Turkuć Podjadek

Przypisy:
(1) wysuwanie hasła: Wolności, Demokracji i Niepodległości, jest bowiem w końcówce XX wieku dowodem wielkiego umiarkowania, a nawet konserwatyzmu.
(2) W 10 numerze „N” (październik 1982) pisaliśmy m. in. „Przywódcy i doradcy „S” mieli do wyboru dwie drogi: a/ umacniać system dwuwładzy tworząc alternatywną strukturę władzy oraz rozbijając w marcu 1981 administrację zaborczą ..., b/ kontynuować stan ni to pokoju, ni to wojny – stabilnej niestabilności – licząc na to, ze komuniści tym razem, nie wiadomo dlaczego, nie zdecydują się użyć siły. /.../ Zawsze omijano zagadnienie centralne, najważniejsze, warunkujące powodzenie wszystkich innych przedsięwzięć – zdobycie władzy politycznej. /.../ KK, a zwłaszcza jej zespół doradców, wychodził z założenia, że jeżeli nie kwestionuje politycznego (i policyjnego) monopolu władzy PZPR (KPZR), to komuniści pozwolą istnieć „S” osłabiając w ten sposób powoli własną pozycję. Sądzono mówiąc wprost, że komuniści dadzą się oszukać! Tak długo forsowano ową linię, że w końcu jej zwolennicy sami w nią uwierzyli. A komuniści? Rozmawiali tak długo, jak to było potrzebne do ukończenia przygotowań”. Zamiast zatem czekać na prawdę „objawioną” A. Besançona, redaktorzy Tyg. Maz. mogli przeczytać te same myśli pół roku wcześniej w „N”. oto przykład do czego prowadzi bojkot niewygodnej konkurencji politycznej.
(3) Wśród opozycji korowskiej, a następnie solidarnościowej panuje atmosfera „kadzidupstwa salonowego” – tj. wzajemnego kadzenia sobie. X wychwala mądrość Y po to, by samemu niebawem usłyszeć jak Y wychwala z kolei jego. Nie dziwota więc, że nasi salonowi konspiratorzy wpadają w osłupienie po przeczytaniu „N”, która nie chwali nikogo. Stąd usilnie szukanie przyczyn takiego postępowania z naszej strony.
(4) Pół roku temu osoby zbliżone do TM zapewniały, że już szykuje się poważna polemika z „N”, która nas rozgromi. No i co? Czy pół roku dla cenzury to nie za dużo?